Zanim pćmy i murkwie. O efektach komiksowej „robocizny” w Robocie...
Lem i komiks? W sferze czytelniczych oczekiwań adaptacyjnych, szczególnie wśród entuzjastów pisarza, zestawienie takie może oznaczać stan „podwyższonego ryzyka”. Będzie on jednak wprost proporcjonalny do ciekawości, jaką wzbudza komiksowy Robot…
Nie jest tajemnicą, że Stanisław Lem niechętnie odnosił się do przekładów własnej twórczości na narracje (audio)wizualne. Jedynym filmem, który ukontentował pisarza, był bodaj telewizyjny Przekładaniec zrealizowany przez Andrzeja Wajdę, obraz skądinąd śmiało odwołujący się do estetyki popartowo-komiksowej. Gdyby brać ów fakt za dobrą monetę, utorowanie drogi dla pomyślnego kontaktu dzieł literata z formułą komiksu wydawało się kwestią czasu. Lektura będącego adaptacją dwóch Lemowskich opowiadań Robota… Danuty Schejbal i Andrzeja Klimowskiego przekonuje, że wspomniana droga – budowana na nieustannym dialogu dwóch różnych mediów, które przyglądając się tematom cywilizacyjnym i kulturowym, wzajem testują własne możliwości i ograniczenia – okaże się bardziej wyboista, niż można sądzić. Co nie znaczy, że podążanie nią nie przynosi czytelnikowi frajdy.
Robot… to dwie odrębne fabuły, których nikt tu nie planował łączyć w spójną całość. Uranowe uszy Danuty Schejbal odwołują się do opowiadania opublikowanego w zbiorze Bajki robotówStanisława Lema. Zakład doktora Vliperdiusa z kolei, adaptowany przez Andrzeja Klimowskiego, pojawił się drukiem w zestawie Niezwyciężony i inne opowiadania (1964), później zaś przedrukowywany był w Dziennikach gwiazdowych, obok innych mniej lub bardziej awanturniczych przypadków Ijona Tichego.
Paraboliczne Uranowe uszy rozpadają się na trzy plany czasowe. Pierwszy to swoisty „akt stworzenia w stanie podejrzenia”: przyglądamy się działaniom niejakiego inżyniera Kosmogonika (w komiksie postać początkowo anonsowana jako „inżynier-kosmogonik”), który „rozjaśnia gwiazdy, żeby pokonać ciemność”. Psikus ucznia igrającego z atrybutami Kosmogonika, trzema „magicznymi” promieniami, uruchamia ciąg zdarzeń, które prowadzą do powstania planety Aktynurii. Odsłona druga przedstawia konsekwencje rozwoju „robociego” społeczeństwa na planecie: cywilizację Palatynidów ciemięży tyran Architor. W akcie ostatnim na wybawcę zniewolonych wyrasta młody wynalazca Pyron, jednak to nie on odegra kluczową rolę w wydarzeniach finałowych. Cała opowieść zawiera się ledwie na kilku stronach. Żonglerkę mnogimi kodami kultury w tak skondensowanej i dowcipnej formie umożliwia wirtuozerskie poruszanie się wśród konwencji opowiadania, które podszywając się pod mit, baśń, przypowieść, językową grę, doskonale operuje abstrakcjami (wystarczy spojrzeć na imiona znaczące) i myślowymi skrótami (jak przywoływane tradycje, brawurowy „montaż” czasowy). Porywanie się na adaptację komiksową takiej formuły opowiadania to zadanie karkołomne. W konkrecie narracji wizualnej łatwo zepchnąć bowiem propozycję autora Bajek robotów w przepaść infantylizmu.
Schejbal wybrała drogę ryzykowną: opowiadania stylem „bajkowym”, prostym, ilustracyjnym, od początku manifestującym niemożność zaakcentowania wszystkiego, co znalazło się w oryginale literackim. Miękkie, pastelowe barwy (początkowo kontrastowane z „ciężkimi” kolorami galaktycznego tła) wbiegające w wyraźne kontury postaci, kreślone niby dziecięcą ręką, mają surową urodę, która może znaleźć tyluż zwolenników co zaciekłych przeciwników. Jednak to właśnie owa bezpretensjonalność stanowi o sile artystycznej koncepcji. Statyczność kadrów nadaje opowieści inne tempo względem pierwowzoru, za to w montowaniu scen pojawiają się momenty kapitalne, jak choćby nagłe przejście od donośnego stworzenia planety przez Kosmogonika do „niemej”, dziewięciopanelowej planszy wypełnionej facjatami Palatynidów. Zmianę scenerii i charakteru historii podkreśla dodatkowo zastąpienie obłych linii i pełnych kształtów z części pierwszej kreską „gwałtowną”, rwaną, anarchiczną, jakby wyciągniętą z pośpiesznie zapełnianego szkicownika.
Na tym tle czarno-biały epizod Klimowskiego jest dla czytelnika zastrzykiem energii w postaci sprawnie prowadzonej komiksowej narracji. Ta opowieść odwołuje się jednak do zdecydowanie prostszej (fabularnie, nie treściowo!) historii, jakby potwierdzając, że opowieściom o Pirksie czy Tichym bliżej niż „literaturze robociej” do udanych translacji na sekwencje obrazowe. Kwintesencją języka komiksu – naśladującego tutaj kamerę filmową – może być kompozycja stron 40-41, na których Tichy wkracza do gabinetu Vliperdiusa i obserwuje przemarsz zabawkowego robota po biurku doktora. Emocje postaci bez zbliżenia twarzy, personalizacja narracji poprzez spojrzenie na przestrzeń oczyma bohatera, płynne następstwo obrazów – a cała kompozycja, bez posiłkowania się słowem, spuentowana na następnej stronie niespodziewanym wypełźnięciem doktora zza biurka. Wodniste szarości kolejnych plansz prowadzą czytelnika – wraz z Ijonem Tichym – przez kolejne pomieszczenia szpitala psychiatrycznego i przylegającego do niego parku (Klimowski doskonale ilustruje zróżnicowanie przestrzenne), w którym protagonista będzie dyskutować ze spotkanymi interlokutorami na ważkie tematy humanistyczne. W scenach sporów komiks w pełni zachowuje Lemowskie poczucie humoru, a argumenty dotyczące natury rzeczywistości, tożsamości człowieka, świadomości, pytania o szaleństwo czy psychikę jako taką, albo roztrząsanie konfliktu „biologia a technologia” odbywa się przymrużeniem oka, choć w aurze specyficznego niepokoju egzystencjalnego, przypominającego klimatem rzeczywistość kreowaną w filmach Davida Cronenberga.
Komiks powstał w ramach Zagranicznego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011. Chociaż wpisana jest weń idea promocji rodzimej kultury, ów cel nie paraliżuje kreatywności twórców i w niczym nie umniejsza walorów artystycznych Robota… Poniekąd tłumaczy za to pewne kryteria wyboru opowiadań. Uniwersalne Uranowe uszy zyskują wyraźny koloryt lokalny ze względu w nich wątek władzy i zniewolenia, który można przyłożyć do polskiego ustroju sprzed 1989 roku. Z kolei Zakład doktora Vliperdiusa, pozbawiony kosmicznego rozmachu, doskonale wpisuje się nie tylko w odwieczne spory filozoficzne, ale i w modny dyskurs posthumanistyki. Dla interpretacji obu opowieści klamrę stanowi wielokropek w tytule komiksu Andrzeja Klimowskiego i Danuty Schejbal, ów Robot [niedopowiedziany], zapraszający do dyskusji, do podjęcia głosu tam, gdzie zawieszają go autorzy, z Lemem na czele. Ale i zwiastujący lżejszy ton „graficznej powieści”, dystans twórców, dobrą zabawę. Można oczywiście zwracać uwagę na niedoskonałości formy (dymki z myślami postaci są dziś anachronizmem, szczególnie jeśli narracja prowadzona jest w narracji pierwszoosobowej, a więc może być graficznie anektowana przez inne pola komiksowej planszy), ale przy odrobinie czytelniczej dobrej woli Robot… okaże się ważnym ogniwem spajającym promowanie prozy Lema z rzeczywistym jej odczytaniem. W tej perspektywie komiks Schejbal i Klimowskiego to efekt porządnej, graficznej „robocizny”.
Skoro zaś orbitujemy wokół Bajek robotów, może to dobry czas dla artystów, by wybrać się w twórczą podróż jeszcze bardziej wyboistą drogą i w porywie imaginacji uraczyć czytelnika komiksem, w którym pojawią się znane (albo i nieznane) z Jak ocalał świat nadobne pćmy i murkwie.
Damian Kaja
O albumie
Robot…
powieść graficzna opublikowana w ramach Zagranicznego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011
adaptacja i rysunki: Andrzej Klimowski i Danusia Schejbal
na motywach opowiadań Stanisława Lema Uranowe uszy i Zakład doktora Vliperdiusa
64 strony, format 165 x 232 mm
okładka i środek kolorowe
oprawa twarda
wydawca: timof i cisi wspólnicy
data wydania: listopad 2011
ISBN: 978-83-61081-63-0
Do nabycia
http://sklep.timof.pl/main.php
http://www.sklep.gildia.pl/komiksy/167925-robot-
http://www.incal.com.pl/robot.html
Sugerowany zapis bibliograficzny recenzji
Kaja, Damian. „Zanim pćmy i murkwie. O efektach komiksowej «robocizny» w Robocie…”.Recenzje. Internetowy dodatek do „Zeszytów Komiksowych”. <http://www.zeszytykomiksowe.org/recenzja_robot>. 9 marca 2012.