Patrice Killoffer Six cent soixante-seize apparitions de Killoffer

Jerzy Szyłak

Fragment książki Coś więcej, czegoś mniej.
Poszukiwania formuły powieści graficznej w komiksie 1832-2015

Six cent soixante-seize apparitions de Killoffer liczy sobie zaledwie czterdzieści osiem stron, ale jest jedynym dziełem Patrice’a Killoffera nominowanym do nagrody (dla najlepszego albumu) podczas festiwalu w Angoulême, jedynym jego albumem wydanym po angielsku i jedynym komiksem tego twórcy wymienianym w książce 1001 Comics You Must Read Before You Die. Jest też utworem, z którego najwięcej reprodukcji wyświetla się na ekranie naszego komputera, kiedy w wyszukiwarkę wpiszemy nazwisko artysty i wybierzemy opcję poszukiwania grafiki. Na pytanie, dlaczego w ogóle powinniśmy zwrócić uwagę na Killoffera, należy odpowiedzieć: bo jest jednym z założycieli wydawnictwa L’Association oraz eksperymentalnej grupy OuBaPo (*) i z tej przyczyny jego nazwisko jest regularnie wymieniane we wszystkich nowszych opracowaniach na temat komiksu współczesnego. A przecież głupio jest znać nazwisko i nie wiedzieć, z jakimi pracami należy je powiązać.

Duńska badaczka komiksu Rikke Platz Cortsen w 1001 Comics You Must Read Before You Die napisała, że: „Podczas pobytu w Quebecu paryski rysownik Patrice Killoffer oddaje się refleksji nad życiem i analizuje swoje związki z płcią przeciwną w obcym kraju. Daleko od ojczyzny, sięga w głąb siebie, ujawniając własne lęki i uzależnienia. Będąca po części wyznaniem, po części autobiografią, po części zaś utworem z obszaru realizmu magicznego historia ta mówi prawdę o tym, co brzydkie i niewygodne w każdym z nas […]. Killoffer wyobraża sobie istnienie serii zduplikowanych wersji siebie, a jego egocentryczne fantazje stają się coraz bardziej gwałtowne i narcystyczne. W trakcie rozwoju opowieści przedstawia on siebie biorącego udział w gwałcie zbiorowym, morderstwie i ekstremalnych aktach brutalności”.

Zacytowany opis stanowi dość dobre streszczenie opowieści zawartej w komiksie Six cent soixante-seize apparitions de Killoffer, ten jednak jest czymś więcej i jest czymś innym niż tylko zawarta w nim anegdota. Bohater, choć nosi nazwisko Killoffer (widzimy je na wizytówce na drzwiach jego mieszkania), nie może być tożsamy z autorem opowieści, gdyż fabuła utworu ma charakter absolutnie fantastyczny i zawiera bardzo niewiele odniesień do rzeczywistości. Komiks Killoffera nie jest ani autobiografią (nawet po części), ani wyznaniem, choć w przewrotny i ironiczny sposób odwołuje się do ich poetyki.

Na dwóch pierwszych, pozbawionych słów stronach Killoffer pokazuje nam sen bohatera: powraca on z podróży, otwiera drzwi do mieszkania, wchodzi do środka i w kuchni natrafia na stertę brudnych naczyń w zlewie. Są one porośnięte pleśnią, która atakuje i momentalnie porasta mężczyznę, by w chwilę później wyrosnąć z jego ciała w postaci grzybów, z których każdy ma twarz zaatakowanego. Na następnej stronie widzimy tego samego mężczyznę budzącego się ze snu, tu zaczyna się także monolog bohatera, będący komentarzem do wcześniej pokazanego snu i rozwijający się później w rozważania o życiu, pobycie na obczyźnie, naturze różnych poczynań. Ciągnie się on przez kolejne osiem stron i jedynie poprzez ogólne skojarzenia łączy się z tym, co oglądamy na obrazkach. Potem komentator milknie (dialogów w komiksie w ogóle nie ma) i już do końca oglądamy jedynie obrazy.

Monolog jest przegadany, dość zawiły i zdecydowanie pompatyczny. Narrator pozostaje w nim skupiony wyłącznie na sobie, swoich uczuciach i konstatacjach i niejako mimochodem informuje nas o tym, że jest Francuzem przebywającym w Montrealu, gdzie czuje się wyobcowany. Komentarz ten nie został ujęty w żadne ramy, ale wpisany bezpośrednio na stronie w puste miejsca obok rysunków. Rozrasta się on ze strony na stronę, choć zwiększenie liczby słów nie oznacza wcale wzrostu konkretności wypowiedzi bądź zwiększenia liczby przekazywanych za ich pomocą informacji. Wpisywany jest on pismem odręcznym, co ma podkreślać spontaniczność sporządzania owych zapisków lub też ich osobisty, niemal intymny charakter. Owe „odręczne zapiski” są jednak czasem umieszczane na białym, czasem zaś na czarnym tle, zdarza się też, że tło jest częściowo czarne, częściowo zaś białe. I w każdym przypadku kolor liter zmienia się na kontrastowy wobec tła. W napisach umieszczanych na tle mieszanym zmiana liter z czarnych na białe następuje w połowie wyrazu, mamy tam też do czynienia z literami częściowo czarnymi, a częściowo białymi. Staranność, z jaką opracowano te – niby odręczne i niby spontaniczne – zapiski, świadczy o tym, że mamy do czynienia jedynie ze stylizacją na teksty sporządzane w pośpiechu i bez namysłu.

W rysunkach wykonanych przez Killoffera też nie ma – typowej dla szkiców w dziennikach podróży lub pamiętnikarskich zapiskach – spontaniczności. Są one wykonane precyzyjną, czystą kreską, dobrze zakomponowane oraz przemyślane pod względem tego, co mają znaczyć i jak przekazywać znaczenia. To ostatnie jest o tyle istotne, że w rzeczywistości opowieść rozwija się tu z obrazu na obraz, a teksty słowne wcale jej nie wspomagają, podpowiadając, na co mamy patrzeć i co właściwie zobaczyć. W sumie historia nie jest skomplikowana. Przebywający w innym kraju i mieszkający tam samotnie bohater wychodzi z domu i w czasie drogi przez miasto zwraca uwagę na trzy różne kobiety. Na rysunkach widzimy go, jak każdą z nich zaczepia i jednocześnie omija. Pokazują one bowiem dwóch, czasem trzech Killofferów naraz. Fakt ten jest po części zacierany poprzez to, że na rysunkach nie ma zaznaczonych wyraźnie granic pomiędzy poszczególnymi przedstawieniami. Częściowo zaś jest on wytłumaczalny (i poprzez to zrozumiały) jako wyobrażenie, które snuje bohater. Kiedy widzimy bohatera siedzącego w kawiarni i obserwującego, jak inny on zagaduje dziewczynę, domyślamy się, że oglądamy treść jego pragnienia. Opowieść o marzeniach zmienia swój charakter w chwili, gdy do mieszkania, do którego bohater powrócił samotnie, przychodzi trzech kolejnych Killofferów, każdy z inną dziewczyną. I zmienia się jeszcze bardziej, gdy liczba owych ego alter zaczyna zwiększać się z obrazka na obrazek, gdy zaczynają one popełniać coraz gwałtowniejsze czyny, gdy wreszcie zwracają się przeciwko sobie…

Klucz interpretacyjny, który proponuje Platz Cortsen, jest trafny, ale wydaje się niewystarczający. W moim odczuciu, Killoffer nie tyle mówi o tym, co brzydkie i niewygodne w każdym z nas, ile prowadzi specyficzny dialog z tradycją komiksu autobiograficznego, a w szczególności z Lewisem Trondheimem i jego Approximate Continuum Comics. Pierwszym tropem, prowadzącym nas w tym kierunku, jest okładka Approximativement, czyli zbiorczego wydania Approximate Continuum Comics. Widzimy na niej kilkaset postaci z głową orła bielika, czyli różnych przedstawień postaci, pod jaką Trondheim występował w swoim autobiograficznym komiksie. Bardzo możliwe, że jest ich sześćset siedemdziesiąt sześć. Ponadto, przypomnieć trzeba, że w komiksie, o którym mowa, Trondheim więcej niż jeden raz pokazuje bohatera w trakcie sporu lub nawet bójki z innymi wersjami siebie. Owe nawiązania służą Killofferowi do przypomnienia, że wpisuje się w nurt zainicjowany przez autora Approximate Continuum Comics i kontynuowany oraz rozwijany przez innych twórców związanych z L’Association, takich jak: David B., Jean-Christophe Menu czy Mattt Konture. W tym miejscu warto przypomnieć, że wydawnictwo to publikowało także autobiograficzne komiksy twórców, którzy pracowali dla innych oficyn, takich jak Dupuy i Berbérian, Edmond Badouin, oraz pochodzących z innych krajów, jak: Guy Delisle czy Marjane Satrapi.

Rola, jaką L’Association odgrywa w rozwoju komiksu autobiograficznego, jest trudna do przecenienia. Killoffer choć był – przypomnijmy – jednym ze współzałożycieli tego wydawnictwa, komiksów autobiograficznych nie robił, skupiając się na eksperymentach z formą opowieści rysunkowej. Six cent soixante-seize apparitions de Killoffer też można uznać za eksperyment. Tyle że jest to – dość kpiarski w wymowie – eksperyment z formą opowieści o sobie samym. Przyczyną uznania dla albumu nie było jednak to, jaki temat podejmuje i z którymi dziełami wchodzi w dialog, ale fakt, że jest to przemyślane do ostatniego szczegółu i oparte na pomysłowych rozwiązaniach narracyjne dzieło plastyczne.

(*) Więcej o OUBaPo piszę przy okazji omawiania komiksu Mata Maddena 99 Ways to Tell a Story.

Zamów magazyn!
Numer 35 jest już dostępny

Kontakt / Redakcja

Zeszyty Komiksowe

ul. Geodetów 30
60-447 Poznań

Redaktor naczelny:
Michał Traczyk
Redaktorzy:
Dominika Gracz-Moskwa (zastępczyni redaktora naczelnego),
Krzysztof Lichtblau,
Założyciel i honorowy redaktor naczelny:
Michał Błażejczyk
Rada naukowa:
prof. dr hab. Jerzy Szyłak, dr hab. Paweł Sitkiewicz,
dr hab. Wojciech Birek, dr Adam Rusek
Dział recenzji:
Damian Kaja, Michał Czajkowski, Dominika Mucha
Korekta:
Martyna Pakuła
Wydawcy:
Fundacja Instytut Kultury Popularnej
i Biblioteka Uniwersytecka w Poznaniu
E-mail redakcji:
redakcja@zeszytykomiksowe.org
Numer ISSN: 1733-3008